Usiadłam na miękkim siedzeniu wypełnionym puchem.
Spojrzałam na Sarę. Uśmiechała się sztucznie, jakby z żalem. Wyczułam w jej
oczach zmartwienie. Próbowała zachować spokój, aby nie wybuchnąć płaczem,
przynajmniej tak mi się wydawało, gdy zaciskała mięśnie twarzy, a kostki u jej
dłoni stały się białe. Usłyszałam dźwięk silnika, a kolorowe diody przy
kierownicy zaczęły mrugać. Po chwili ciemne okulary przeciwsłoneczne z
odbijającą światło oprawką znalazły się na nosie Justina. Uśmiechnął się lekko
w moją stronę, gdy zwalniał hamulec ręczny. Wydawało mi się, że wybaczył mi już
moje „małe” przewinienie z poprzedniego dnia. Ostatni raz mój wzrok skierował
się na młodą blondynkę stojącą za oknem i łza poleciała mi po policzku. Byłam
zła sama na siebie, gdyż bałam się o nią. Gdyby nie to, że ją odwiedziłam, może
było by mi łatwiej, ale musiałam to zrobić. Pomachałam jej instynktownie i
samochód ruszył w stronę słońca po betonowej drodze wzdłuż szeregowych domków.
Mój wzrok nie spuszczał niewiadomego punktu zza szyby. Ludzie wychodzący ze
swoich ogródków po poranną gazetę uważnie przyglądali się naszemu autu.
Odwróciłam wzrok na siedzącego obok mnie chłopaka.
- Będzie dobrze – wyszeptał uśmiechając się pocieszająco.
„Mam taką nadzieję”
Odetchnęłam głęboko w odpowiedzi i oparłam głowę o
łokieć. Palec Justina powędrował na srebrny guziczek od radia, a po aucie
rozniósł się dźwięk spokojnej muzyki.
- Wyłącz- powiedziałam ostro wysyłając mu zabójcze
spojrzenie.
Zaśmiał się pod nosem i lekko ściszył głośność.
- Długo będziemy jechać? – spytałam, gdy mijaliśmy
znak miasta opuszczając go.
- Bylibyśmy tam dawno, gdyby …-
przerwał i spojrzał znacząco na moją osobę.
- Dobra, dobra – prychnęłam. Machnęłam
ręką na znak olewu.- A tak naprawdę to ile?
- Z
cztery-pięć godzin.
Droga trwała tyle, ile powiedział
Justin. Nie było zbyt komfortowo, gdy brązowooki ciągle się mi przyglądał, a ja
próbowałam to zlekceważyć. Co chwila śmiał się pod nosem, tylko nie wiedziałam
dlaczego. Zbliżała się 14:00, a mój brzuch miał rewolucję głodową. Burczał i
nie chciał przestać. Zaciskałam ręce wokół niego, aby go trochę uspokoić. Po
chwili z drogi czteropasowej zjechaliśmy na dwupasową. Znaleźliśmy się w
Rootford. Czekałam tylko, aż nasze auto znów się zatrzyma przy jakimś domku
jednorodzinnym lub przy budowie szeregowej.
- Czemu nie zjesz kanapki od Sary?-
zapytał Justin, gdy skręciliśmy na rozwidleniu dróg.
- Bo o nim zapomniałam- powiedziałam
zaciskając zęby ze złości na samą siebie.
- Zaraz się zatrzymamy. Louise na
pewno coś ci da, jak zawsze- zaśmiał się kręcąc kółka na kierownicy.
„Kto do jest Louise?!”
Po dziesięciu minutach znaleźliśmy się
na całkowicie pustej drodze. Cisza ogarniająca całą przestrzeń nieco mnie
przerażała. Puste pola lekko odbijające światło słoneczne, kilka samotnych
drzew przy drodze oraz na niewysokim wzgórzu mały lasek iglasty, który dodawał
nieco mroczności nawet w słoneczny dzień. Oglądałam się za oknem próbując coś
znaleźć, coś co oznaczałoby, że ktoś tu mieszka.
- To tu- wskazał palcem na wcześniej
wspomniane przeze mnie wzgórze.
- W lesie?!- zapytałam zdziwiona
unosząc brwi.
- Haha, nie. Ale blisko byłaś. Zaraz
zobaczysz- zaśmiał się.
Minęła chwila, a my wjeżdżaliśmy pod
górkę. Moim oczom ukazał się mały, zbudowany z bali domek, a wokół niego pełno
drzew oraz dwa leżące na ściółce leżaki. domek
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz